czwartek, 16 czerwca 2011

" Pomiędzy ciuchem a ciuchem "

  Szukając różnic i podobieństw pomiędzy polskim i angielskim systemem, już dość dawno przykuło moją uwagę powszechne zjawisko jakim są „ Charity Shops”.   Southampton w którym obecnie mieszkam jest miastem leżącym na południu Anglii znanym najbardziej jako miejsce z którego wypływał Titanic w swój pierwszy i ostatni rejs. Powierzchnia miasta jest dość duża bo ponad 51km2,  w samym centrum naliczyłam około 30 takich sklepów. Z ciekawości przeprowadziłam dziś wywiad z Kate- supervisor w jednym z takich miejsc należącym do Cancer Research UK. Na pytanie jak działają charity shopy odpowiedziała krótko: ” Są do miejsca należące do konkretnych organizacji charytatywnych sprzedających różne rzeczy przyniesione przez ludzi którzy chcą przyczynić się do pomocy innym. Każdy może wziąć udział w przedsięwzięciu jako wolontariusz lub promotor.” Dziedziny pomocy są przeróżne od badań nad rakiem, poprzez pomoc ludziom starszym, dzieciom chorym na raka itd. Ile organizacji tyle sklepów.  Analogicznie do polskich miejsca te to po prostu „ Ciucho-landy” aczkolwiek mające troszkę inne założenie.
 Różnice dostrzegam również w świadomości ,u nas tkwi przekonanie że do „ciucha” chodzą osoby których nie stać na markowe ubrania z kolei w Anglii po prostu wszyscy szukający czegoś ciekawego i nietuzinkowego. Ja na przykład w zeszłym tygodniu za niecałe 5 funtów kupiłam 6 książek w tym dwa grube albumy na temat malarstwa o wartości przynajmniej kilkakrotnie większej niż wystawiona w sklepie. Nasuwa się pytanie. Czym tak na prawdę jest to spowodowane? Czy rzeczywiście Anglicy nie bardzo przywiązują się do rzeczy przez co są bardziej skłonni nimi dzielić? Czy po prostu pieniądze które zarabiają mogą im na to pozwolić? Sądzę że i jedno i drugie. Powiem więcej, obserwując tutejszą młodzież która zdaje się być bardziej otwarta i tolerancyjna a przede wszystkim kreatywna, sklepy te są miejscem w którym za naprawdę małe pieniądze mogą z tej swojej wyobraźni skorzystać i stworzyć odlotowe wdzianko na piątkową „night out”. Ostatecznie nie liczy się metka a raczej styl i bycie sobą  więc zapomnijmy na chwilę o  Louis Vuitton i biegnijmy do „ciucha”. Peace.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz